Ostatni weekend spędziłam w Kairze. Tyle się
działo, że aż nie wiem, od czego zacząć, a muszę pisać szybko, bo potem
zapomnę!
Wyruszyłyśmy z Aleksandrii razem z Amy
samochodem w czwartek rano i dotarłyśmy na miejsce, tj. do hotelu Marriott na
wyspie Zamalek, tuż przed 9:00. Rano przed wyjazdem Alexandria wyglądała
pięknie. Okazuje się, że w budynku naprzeciw naszego mieszka kolonia jaskółek.
Z tymi jaskółkami, to ciekawa rzecz. Znacie popularne polskie powiedzenie, że
ludzie patrzą na jaskółki, znaczy będzie padać? ;) Tutaj jaskółki latają nisko
bardzo często, a wcale nie pada. Czyli jak, tutejsze jaskółki zatraciły
umiejętność przewidywania deszczu, czy z tymi naszymi, to bujda? W każdym razie
jaskółki są śliczne i przyjemnie się patrzy na nie, jak wirują nad dachami o
poranku. Nawet, jeśli patrzę na nie i patrzę, i
nie spada ani jedna kropla deszczu. Nawet nie zagrzmi!
O 9:00 rano w Kairze było już gorąco, ale na
kontemplację temperatury nie miałyśmy czasu, bo za chwilę zaczynała się konferencja!
Tak więc tylko szybki spacerek wokół basenu (ach, jak zazdrościłyśmy pływającym
i opalającym się zachodnim turystom!), jeszcze szybsza poprawka makijażu i hop
na salę konferencyjną.
Teraz parę słów o klimatyzacji. Krótko mówiąc,
działa na full. Na okrągło. W hotelu było po prostu zimno! A w moim pokoju było
zimno nawet rano, chociaż wieczorem wyłączyłam chłodzenie! Mają hyzia na tym
punkcie, po prostu. Przydają się szaliczki i sweterki, które zapobiegawczo
większość kobiet stale nosi przy sobie, gdzieś tam pokitrane po torebkach. W
efekcie na zewnątrz się płynie, po prostu się płynie, a w hotelach,
restauracjach, księgarniach, etc. się marźnie i po paru dniach dostaje się
kataru. Na szczęście mnie katar minął od razu w pociągu w drodze do Aleksandrii
;) Najwyraźniej był lokalny. Inna sprawa, że bez klimatyzacji w ogóle trudno
byłoby w Kairze funkcjonować. Jest koniec czerwca, a było 41 stopni Celsjusza!
W dodatku powietrze stoi, nawet jeśli wieje jakiś wiatr, to dmucha gorącym
powietrzem. Od gorąca, smogu, kurzu i ostrego słońca szczypią oczy. Alex, czego
by o niej nie mówić, ma jednak przyjemniejszy klimat.
Konferencja, czy też zebranie, jak na to
mówili nasi, trwała cały dzień, z przerwami na kawę i przekąski (bardzo
smaczne; zwłaszcza świeże soki z różnych owoców były wspaniałe) oraz lunch
(okropny!) w hotelowej restauracji Roy’s
Country Kitchen, która z country miała chyba tylko tyle wspólnego, że
kelner chodził ubrany w jeansy i koszulę w kratę. Na przystawkę podano caprese z mozarellą, która smakowała,
jakby ją wytłoczono w niemieckiej fabryce – bez oliwy, na którą trzeba było
potem naprawdę długo czekać, bo im się niby skończyła gdzieś kogoś po nią
wysyłali. Wydawało by się, że oliwa z oliwek nie powinna być w Egipcie towarem
deficytowym… Potem wkroczyła ryba, która
wyglądała jak skrzyżowanie ryby z kurczakiem. Deser był z tego wszystkiego
najbardziej znośny – owocowy mus na lekkim biszkoptowym spodzie. Kto by się
spodziewał, że mój najgorszy, jak do tej pory, posiłek w Egipcie zjem w Marriotcie… Wieczorem poszliśmy wszyscy na kolację do
bardzo dobrej lokalnej restauracji i po raz pierwszy w życiu jadłam gołębia.
Gołąb był pieczony, faszerowany bulgurem. Smaczny. W ogóle jedzenie w tej
restauracji było pyszne. Spróbowałam również melokheyi, która jest czymś w rodzaju zielonej śluzowatej zupy,
mocno czosnkowej. Robi się ją z rośliny troche podobnej do pinaku. Ze
wszystkich rzeczy, które jadłam w życiu, melokheya
przypomina mi najbardziej nigeryjską zupę z okry, chociaż w przeciwieństwie do
nigeryjskich zupo-sosów, nie jest ostra. Jest też dużo rzadsza. Je się ją
zazwyczaj podobno z chlebem (tj. pitą, bo tylko taki chleb tu występuje), ale w
tej restauracji podali ją z ryżem i kawałkami pieczonego królika. Mnie melokheya smakowała, ale podobno nie
każdemu smakuje.
Zamówiliśmy zdecydowanie za dużo, dobrze ponad
połowa tego wszystkiego została na stołach i muszę Wam powiedzieć, że naprawdę
źle się z tym czułam. Na dobitkę w drodze powrotnej do hotelu minęliśmy rodzinę
żebraków, rozłożonych na ulicy. Cóż, Kair, pośród wielu innych rzeczy, jest
również krainą kontrastów.
Tego wieczora, kiedy już po kolacji,
poprzedzonej całym dniem dyskusji o demokracji i społecznej aktywności w dobie
kryzysów/rewolucji (zależnie od tego, czy mowa o krajach „północnego” czy też
„południowego” Śródziemnomorza) siadłam na jednym z łóżek w moim pokoju w tym
absurdalnie ekskluzywnym Marriotcie, otworzyłam balkon (żeby wpuścić trochę
ciepłego powietrza, bo przecież ciepłych ubrań ze sobą nie miałam, a przy takim
natężeniu klimatyzacji, czułam się, jak w lodówce) i włączyłam telewizor, żeby
pooglądać CNN/BBC przyszedł pierwszy moment zwątpienia, pierwsze małe załamanie
i myśl „co my tutaj właściwie robimy?” My, zachodni imperialiści, wydający
tysiące Euro na hotele i kolacje, podczas kiedy miliony ludzi głodują na
ulicach. Zamiast im pomagać, snujemy wydumane teorie i zużywamy ich wodę,
której przecież Egipt ma o wiele za mało (tutaj, podobnie, jak w Grecji, która
ma podobne problemy z wodą, zaleca się nie wrzucać papieru toaletowego do
sedesu, tylko do kosza na śmieci, który zawsze stoi obok). Jaka demokracja,
jakie civil socjety!?
Następnego dnia rano znów wyszłam na balkon i
widok na Nil, który mnie powitał, zapierał dech. Szybko poleciałam na śniadanie
(ledwo wstałam, więc nie było mowy o spokojnej kontemplacji), gdzie wszystko
było pyszne, a było tam wszystko, od oliwek, serów, falafeli, koft, przez tosty
francuskie i amerykańskie pancakes z syropem klonowym (jak je zobaczyłam, to
zignorowałam wszystkie oliwki i falafele), po jogurt, owoce, croissanty, miód
prosto z plastra… Do tego świeże soki i kawa podana w dzbanku do stolika. Potem
jeszcze pół dnia konferencji i byłam wolna.
Wtedy przyszedł po mnie Staszek, który o
Kairze wie więcej, niż jakakolwiek znana mi osoba. Opowiedział mi, więc, o
historii mojego hotelu, który jest autentycznym pałacem, w którym swojego czasu
mieszkała żona Napoleona. Potem zahaczyliśmy o księgarnię i kupiłam kilka
anglojęzycznych współczesnych powieści arabskich (tak właśnie mają na okładce napisane
wszystkie: „A modern Arabic novel”), polecanych przez Staszka i poszliśmy
dalej, na spotkanie z Pauliną i Kasią. Jeśli chodzi o książki, zaczęłam na
razie czytać Chicago Alai Al
Aswany’ego i na razie mi się podoba.
Paulina, która jest stażystką w polskiej
Ambasadzie i mieszka w ambasadzkim mieszkaniu służbowym, była na tyle miła,
żeby użyczyć mi gościny na tę noc. Tak, więc zostawiłam u niej rzeczy i wszyscy
razem poszliśmy na piwo do lokalnego pubu. Okazuje się, że tutejsza Stella, pomimo przewrotnego napisu na
butelce „authentic Egyptian” jest jednak pociotkiem Stelli Artois, aczkolwiek rozlewanym na miejscu.
Następnego dnia było wielkie zwiedzanie!
Piramidy W Gizie i Sakkarze, Kair Koptyjski ze słynnym Wiszącym Kościołem,
zbudowanym na pięciometrowych palach nad rzymskimi ruinami, Synagoga i
Cytadela! Na koniec słynny kairski suk, czyli wielki targ pośród pięknych
zabytkowych budynków i obiad w ulubionej restauracji Staszka, gdzie najpierw wypiliśmy
po kilka puszek różnych zimnych słodkich napojów na głowę i gdzie wszystko było
pyszne. Specjalnością zakładu są, m.in. różne omlety. Mój był z czymś, co
przypomina nazwą pastrami i jest czymś w rodzaju lokalnej wędliny. A wszystko
to (poza obiadem, obiad byl w lokalu silnie klimatyzowanym, co wtedy akurat nie bylo wcale zle) w niesamowitym upale, pełnym słońcu i w szybkim tempie, bo o 19:00 miałam
pociąg powrotny do Aleksandrii.
To był naprawdę świetny weekend! Być może
wyglądam na zmęczoną (to był naprawdę długi tydzień! Tak, w nocy
z soboty na niedziele stuknął mi tydzień w Egipcie), ale Kair mi bardzo dobrze zrobił. Dziękuję
wszystkim za pomoc i towarzystwo i do zobaczenia niebawem! :)
A
zdjęcia będą na Picasie. Simon mówi, że skoro mamy już telefon, to Internet
będzie za tydzień.
Jaaak mi się podoba ta notka! Tyle o jedzeniu! Dzięki za odmalowanie klimatu.
OdpowiedzUsuńA i fajne spostrzeżenie o zasadniczej różnicy pomiędzy zachowaniami społecznymi na dwóch brzegach morza Śródziemnego. Takie oczywiste, a nigdy tego nie dostrzegłam w ten geograficzny sposób. Może w mojej percepcji morze jest również czymś co dzieli, a nie czyś co łączy.
Fajnie się czyta. Howk.
Ciesze sie bardzo, dzieki! I do what I can ;)
Usuń