Ostatni weekend byl pierwszym moim weekendem w Aleksandrii. Ale
sie dzialo!
W piatek wybralam sie na basen do Sporting Club,
czyli takiego zamknietego, powiedzmy, klubu sportowo-rekreacyjnego, gdzie poza basenem
sa tez, m.in. pola golfowe, plac zabaw dla dzieci i takie tam. To chyba
pozostalosc po czasach kolonialnych. Basen okazal sie calkiem niezly,
olimpijskich rozmiarow. Mozna bylo spokojnie paradowac w kostiumie kapielowym i
ogolnie, zrelaksowac sie. Tego mi tutaj czesto brakuje - spokoju i relaksu.
Poplywalam sobie i od razu zrobilo mi sie lepiej. Nawet sie opalilam troche
(basen jest na powietrzu, pod otwartym niebem). A ze wysypki zadnej nie
dostalam, chyba woda tez czysta. Prysznice nie dzialaly, ale kto by sie tam
szczegolami przejmowal w Egipcie ;)
Wstep jest drogi, bo za wejscie na teren klubu placi sie
LE60, a potem jeszcze LE10 za korzystanie z basenu, a jak ktos chce lezak z
parasolem, to dodatkowo kolejne LE10 (ja nie chcialam), wiec bylo malo ludzi.
Podobno tylko cudzoziemcy wchodza tak o, z ulicy. Egipcjanie musza miec membership
(ktory maja niektre rodziny od pokolen i ktore sa podobno bardzo bardzo drogie,
ceny ida w tysiace funtow).
Pojechalam taksowka, bo tak mi doradzono, ale nastepnym
razem zamierzam jechac tramwajem! Przystanek tramwajowy jest 10 minut od mojego
domu, a tramwaj podjezdza pod sam Sporting Club. W kazdym razie staje rano na
ulicy, z powazna mina macham, zeby zlapac taksowke. Zatrzymuje sie gosc, mowie “Sporting
al taram”, on kiwa glowa, wsiadam, ruszamy. Jedziemy chwile i nagle slysze:
-
– Parle italiano? – Mowie “no”…
Szybka chwila zastanowienia I nagle zaroweczka!
-
– Hablo un poco espanol.
No I tak sobie troszke konwersowalismy, ale ze moj
hiszpanski nie jest najlepszy, zreszta wloski, to jednak nie hiszpanski,
komunikacja nie szla zbyt sprawnie.
-
– Muchos espanoles en Alexandria?
-
– Si, molti.
-
– Hace calor hoy, no?
-
– Calor?
-
– Sol, mucho sol?
-
– A, sol, si.
Dowiedzialam sie, ze pan mieszkal w Mediolanie. Ogolnie
bardzo sympatyczny byl.
Potem wrocilam do domu, zjadlam shawarme (ktora kupilam
sobie poprzedniego dnia na kolacje, ale w domu okazalo sie, ze Ahmed akurat
robil kolacje, wiec olalam shawarme i zjadlam z nim makaron) i ucielam sobie
drzemke. Simon i Ahmed pojechali na plaze, taka prywatna plaze, gdzie trzeba
miec znajomych, ktorzy maj tam dom, zeby wejsc. Ja na razie nie mam tam
znajomych, wiec wstepu nie mam. Nazywa sie to Agami, czy jakos tak (jak Simon
to mowi, to za kazdym razem slysze “Miami”) i mozna tam chodzic ubranym po
europejsku (stad ekskluzywnosc i niechcec do wpuszczania obcych).
W piatki rano odbywaja sie kazania w meczetach, ale nie wiedzialam, ze te kazania puszczane sa rowniez przez glosniki, tak, ze slychac je na ulicach w calym miescie. Wiedzieliscie? Jak to uslyszalam w drodze do domu, to najpierw pomyslalam, ze to moze oredzie nowego prezydenta do narodu :D Ale nie, to kazanie z meczetu. Wszedzie na ulicach siedza mezczyzni i sluchaja. Sklepy sa pozamykane, maly ruch uliczny, w ogole w piatek rano miasto zamiera. Rozkreca sie znowu po modlitwie ok. 13:00 i powoli wraca do swojego normalnego rytmu.
Po poludniu, natomiast, spotkalam sie z Tamerem, czyli, tzw.
polskim Palestynczykiem z Gazy, przyjacielem Pana i Pani Ambasadorstwa. Nie
pisalam Wam jeszcze o tym, ale w zeszly weekend poznalam Pana Ambasadora i Pania
Ambasadorowa. Razem ze Staszkiem spedzilismy przemily wieczor w ich rezydencji
pod Kairem i wlasnie od Pani Ambasadorowej dostalam numer do Tamera. Wiem, ze
lubicie, jak pisze o jedzeniu, a ja bardzo lubie pisac o jedzeniu, wiec dodam, ze Pani
Ambasadorowa wysmienicie gotuje. Uraczyla nas gazpacho (nie ma chyba nic
lepszego na tutejsze upaly) oraz lasagne, ktora rozplywala sie w ustach.
Wypilismy rowniez doskonala kawe z aromatycznymi przyprawami :)
Tamer faktycznie jest pol Polakiem, pol Palestynczykiem,
ktory od czterech lat mieszka w Aleksandrii, poniewaz studiuje tu medycyne. W wolnym
czasie pracuje jako przewodnik i o moim nowym
miescie wie chyba wszystko! Zaczelismy pod Biblioteka (gdzie calkiem
przypadkiem spotkalismy Irini), obeszlismy dzielnice, w ktorej mieszkam, ruiny
rzymskie (bylo po godzinach i bylo zamkniete – prawie wszystko tu zamykaja o
16:00, ale nas wpuscili – to jest dobry przewodnik!) i bazar w okolicach mojej
pracy. Tamer zabral mnie na sok z owocow drzewa swietojanskiego (bardzo
smaczny, chociaz niesamowicie slodki) i na lody, pokazal, gdzie kupowac tanie
skorzane torebki, a gdzie oryginalne wyroby “made id Egypt”... Potem poszlysmy
Cornichem w lewo, az pod Cytadele i z powrotem pod Biblioteke. Tam siedlismy w
kawiarni nad samym morzem i pilismy swieze soki (moj mango, Tamera
mietowo-limonkowy – oba pyszne), obserwujac fale rozbijajace sie o brzeg i cieszac
sie chlodna bryza, ktora po calym dniu w upale dawala prawdziwe wytchnienie. I tak przespacerowalismy i przegadalismy 7
godzin! Wrocilam do domu o polnocy i – wyobrazcie sobie – moi wspollokatorzy
stwierdzili, ze sie o mnie martwili! :D
W sobote rano mialam jechac na joge z Amy, ale dotarcie tam
na 9:00 wymagalo ode mnie wstania o 7:00… I jednak nie pojechalam. Wyspalam sie
przynajmniej wreszcie, a potem poszlam pozwiedzac najwieksza lokalna atrakcje,
tj. slynna Biblioteke (czynna jest, oczywiscie, tylko do 16:00 i nieczynna w
piatki, a ze pracuje do 17:00 od niedzieli do czwartku, sobota jest jedynym
dniem, kiedy moge wejsc do srodka).
Wieczorem zrobilismy impreze. Pierwsza impreze w naszym
mieszkaniu! Przyszlo kilka osob i bylo calkiem sympatycznie. Simon zaprosil
swoich znajomych Francuzow, a ja pare osob z pracy – przyszla Irini z kolezanka i Johanna (Szwedka, z ktora dziele swoj cubicle w pracy – mowilam Wam o naszym
cubicle? Generalnie, nasze biuro to jest open space, ale nie wiedziec czemu, my
dwie dusimy sie w cubicle z ograniczonym dostepem do swiatla i powietrza; nie powinnam siedziec przy tym biurku, ale tam, gdzie powinnam
siedziec, computer nie jest sprawny na tyle, zebym mogla normalnie pracowac,
wiec chwilowo siedze tu, przy komputerze, tzw. zewnetrznym – dlatego mam dostep
do Gmaila, moge uzywac pen-drive’a, etc.). Solene, kolezanka
Irini (Francuzka)
jezdzi po regionie i organizuje warsztaty fotograficzne dla mlodziezy w roznych
krajach. Wlasnie zaczyna project w Aleksandrii i za miesiac wszyscy zamierzamy
pojsc na wystawe koncowa! To jest strona internetowa projektu, gdybyscie mieli
ochote zerknac: www.lookatu.net . Byl tez
Anglik Albert, ktory razem z Ahmedem uczy sie arabskiego.
Najpierw posiedzielismy
w mieszakniu, a potem przenieslismy sie na dach I na dachu bylo pieknie!
Chlodno, cicho, spokojnie, z widokiem na inne dachy miasta. O tym dachu musze
Wam jeszcze opowiedziec, bo jest niesamowity! Albo najlepiej wpadnijcie do nas
na nastepna impreze! :)
A dzis rano, w lazience, kiedy szykowalam sie do pracy, uslyszalam
nagle delikatne bicie koscielnych dzwonow. Niby nic dziwnego, w koncu niedziela,
ale jednak nie spodziewalam sie ich. Normalnie w Polsce nie jestem fanem bicia
koscielnych dzwonow, ale tutaj, dzisiaj, to byla taka sympatyczna odmiana od
codziennych spiewow meczetowych. Ciekawe, z ktorego to koszciola. Moze z
greko-katolickiego, bo jest taki niedaleko.
Dzisiaj final EURO i bardzo chce wybrac sie do jakiejs knajpy
z innymi ludzmi i obejrzec mecz w dobrym towarzystwie. Zreszta, w ogole go
obejrzec, bo wciaz nie mamy w domu Internetu, a o telewizorze nie ma co mowic…
Niestety, Irini sie rozchorowala i nie wiem, czy bez niej uda mi sie cokolwiek
zorganizowac. Tak, czy inaczej, bede probowac!
Biedna Irini ma problemy zolodkowe. Podobno dopadaja w koncu
prawie kazdego. Dzis rano przy sniadaniu Simon opowiedal mi, jak po pierwszym
swoim miesiacu w Egipcie wyladowal w szpitalu z takim bolem, ze czul sie, jakby
ktos go nozem rozkrajal od srodka. Za dwa zastrzyki morfiny zaplacil 20
funtow. Niezle, nie uwazacie? :)
Acha, jeszcze pytania. Postaram sie na szybko odpowiedziec Wam na
najczesciej powatarzajace sie pytania z wiadomosci prywatnych, ktore do mnie
przyslacie ;) Here goes:
1. Q: Czy w
Egipcie jest drogo? Czy jest porownywalnie do Polski w sensie cen?
A: Zalezy, co. Ksiazki sa bardzo drogie. Byle powiesc paper back po angielsku
kosztuje ok. 50 zl. Lokalne jedzenie, czyli to, co jedza lokalni ludzie, jest
tanie. Paczka pity na ulicy kosztuje LE1, kilo pomidorow ok. LE5. Butelka wody
mineranej 1,5 l kosztuje LE2, ale juz mleko w 1,5 litrowej butelce jakies
LE8-9. W kartonie jest troche tansze (ok. LE7), ale te w kartonie maja 50%
mleka z proszku! Jogurty naturalne ok. LE2-3 za maly kubeczek (nie widzialam
jeszcze takiego bez mleka w proszku), oliwki LE30-50 za kilo.
Drogie sa
szczegolnie wszystkie rzeczy sprowadzane zza granicy, np. ubrania w
miedzynarodowych sklepach, np. H&M, Zara, sa drozsze o jakies 20-30%.
Lokalne ubrania sa tanie, za to bardzo zlej jakosci. Wiekszosc slynnej
egipskiej bawelny idzie na eksport, niestety.
2. Q: Jaka
jest tutaj pogoda?
A: Goraco! W tej chwili za dnia 30-40 stopni Cejslusza i spora wilgotnosc. Ale
idzie wytrzymac i to mowie ja, ktora wiecie, jaki ma stosunek do upalow. W Alex
jest bez porownania lepiej, niz w Kairze, gdzie bez klimatyzacji ani rusz.
Tutaj jest bryza od morza, a wieczorami naprawde przyjemnie.
3. Q: Jak
sytuacja po wyborach/ zamachu stanu/ z nowym prezydentem? Czy niespokojnie?
A: Spokojnie, cicho, nic nie widac i nie slychac. Serio, serio.
4. Q: Czy
podoba mi sie w Aleksandrii?
A: Trudno powiedziec. Jestem tutaj dopiero dwa tygodnie i jeszcze nie mam
ochoty sie okreslac. To chyba znaczy, ze zle nie jest, bo jakby bylo bardzo
zle, to bym chciala natychmiast uciekac. Z drugiej strony nie naleze chyba do
osob, ktore sie tak latwo poddaja ;) Ostatnio po raz pierwszy pomyslalam o Alex
"moje miasto", to chyba niezle ;) Ogolnie, idzie wytrzymac i nawet jest
ciekawie (zawsze jest ciekawie, kiedy jest duzo nowego), tylko szkoda, ze tak
daleko od tego, kogo bardzo mi brakuje.
5. Q: Jak
sobie radze?
A: Zwazywszy na to, ze jestem tutaj dopiero dwa tygodnie, chyba niezle! ;)
Może Tamer by Ci powiedział jaki macie adres?
OdpowiedzUsuńOd pani ambasadorowej należało wymagać chłodnika
i schabowszczaka!
Jak wrażenia z biblioteki?
Ja wiem, że piszesz szybko, ale 'norzem'?!
I maluteńka prośba - pisz w jakiejś normalnej walucie, co? Ty już jakoś się ogarniasz w tych funtach, nam to nic nie mówi.
Ojej, faktycznie. Szczerze mowiac, myslama troche o czyms innym, bo jednak jestem tu w pracy :) Ale masz racje, niewybaczalne. Juz poprawiam!
OdpowiedzUsuńWiemy, jaki mamy adres - Simon w koncu znalazl w umowie nazwe ulicy - wczoraj nam powiedzial o tym. Okazuje sie, ze ulica ma dwie nazwy, nowa i stara.
Przeciez Wam pisalam kilka razy, jaki jest przelicznik! Poza tym, Google, baby! ;P Chce, zebyscie sie wczuli w klimat lepiej ;) Tutaj wszystko w funtach egipskich, ktore po aramsku nazywaja sie "guinies" (zeby nie bylo za latwo) :) W wojnej chwli postaram sie napisac wiecej o tym, OK.